Inna Afryka. Wywiad z podróżnikiem Robertem Gondkiem

Odwiedził 10 krajów Afryki i zdobył 6 jej najwyższych szczytów. Poznał biedę Burundi, wędrował po lasach deszczowych, podziwiał wschód słońca z wierzchołka wulkanu Mount Meru – i nie zamierza na tym poprzestać. Robert Gondek opowiada o projekcie „W drodze na najwyższe szczyty Afryki”.

[slider]

[/slider]

Mówi o sobie: podróżnik i fotograf; rowerzysta i miłośnik biegów długodystansowych, przede wszystkim jednak – człowiek zafascynowany Afryką.

Robert Gondek poznaje kontynent od ponad dekady, i to od strony, o której nie wspomina się w turystycznych przewodnikach. Dzięki znajomości języka suahili porozumiewa się z mieszkańcami Afryki Środkowej i Wschodniej Organizuje wyprawy do miejsc, w których nie widuje się turystów.

25 stycznia 2013 r., wraz z Robertem Powierżą i Pawłem Gołasiem, Robert Gondek wspiął się na Karisimbi. 1 lutego podziwiał świat z Mount Heha, zaś 8 lutego z wierzchołka Mount Meru. Meru był szóstym szczytem zdobytym w ramach projektu „W drodze na największe szczyty Afryki” – o którym podróżnik opowiedział portalowi Turisticus.pl.

Turisticus.pl: Dlaczego akurat Afryka? Co było dla Pana inspiracją do zorganizowania wyprawy?

Robert Gondek: Afryka mnie pociąga. Szukam byle pretekstu, aby tam pojechać i poznać fantastycznych ludzi i ich odmienne podejście do życia; żeby zobaczyć piękne krajobrazy, no i poczuć odrobinę adrenaliny. To fantastyczny i ogromnie zróżnicowany kontynent. W ciągu trzech tygodni można wędrować przez las deszczowy w Górach Księżycowych, wspinać się po lodowcu Margherita na wysokości ponad 5000 m n.p.m., obserwować życie szympansów i goryli górskich, pływać po Nilu wśród niezliczonych hipopotamów i krokodyli, brać udział w Safari pośród tysięcy dzikich zwierząt, spędzić kilka dni z Masajami w ich domach, a na koniec odpocząć na wspaniałych plażach Zanzibaru, zajadając przepyszne ananasy i owoce morza. Czy to nie wystarczy, żeby zakochać się w Afryce?

Ostatnia z moich afrykańskich wypraw odbyła się w ramach projektu „W drodze na najwyższe szczyty Afryki”. Jak można się domyślić, jego celem jest zdobycie najwyższych szczytów/miejsc w każdym afrykańskim kraju. Byliśmy już na sześciu szczytach: w Tanzanii, Kenii, Ugandzie, a niedawno w Rwandzie, Burundi i ponownie w Tanzanii.

Po raz pierwszy odwiedził Pan Afrykę w roku 2000.

Tak, razem z moim nieżyjącym już przyjacielem Piotrkiem Morawskim. Byliśmy wówczas w Republice Południowej Afryki, Lesotho i Swazilandzie (Suazi). Na drugi raz czekałem do 2008 roku – pojechałem do Tanzanii, aby wejść na Kilimandżaro. Udało się. Wiosną 2009 roku wybrałem się po raz drugi do RPA, aby wystartować w ultramaratonie biegowym w Kapsztadzie, a później zwiedzić Namibię. To właśnie wtedy, tuż po wylądowaniu dowiedziałem się, że Piotrek zginął w Nepalu. Cóż za zbieg okoliczności.

Po dwóch latach przerwy znowu trafiłem do Afryki – razem z przyjaciółką Agnieszką odwiedziłem znajomego w Tanzanii i poznałem kolejny kawałek tego wspaniałego kraju. Nie minęły 2 miesiące i ponownie byłem w Afryce, tym razem w Kenii i Ugandzie, w ramach projektu „W drodze na najwyższe szczyty Afryki”.

Jak wyglądały przygotowania do podróży?

Przygotowania rozpoczęliśmy już we wrześniu 2012 roku. Pierwszym krokiem był zakup biletów lotniczych do Rwandy. Wykorzystaliśmy promocję linii lotniczej Qatar Airways, która zaczynała działać na polskim rynku. A później jak zwykle – organizacja wiz, leków antymalarycznych, pozyskiwanie informacji na temat krajów, do których się wybieraliśmy, nawiązywanie kontaktów, treningi itd. Zajęło nam to prawie 5 miesięcy. Sądzę, że udało nam się bardzo dobrze przygotować do wyjazdu.

Pierwszym przystankiem była Rwanda. Na swojej stronie internetowej pisał Pan, że kraj pozytywnie Pana zaskoczył. Dlaczego?

Rwanda to bardzo czysty, uporządkowany i bezpieczny kraj. To swojego rodzaju ewenement w Afryce – myślę, że ktoś, kto już podróżował po tym kontynencie, odniósłby podobne wrażenie.

Tak jak wspominałem w relacji na mojej stronie, Rwanda jest państwem w pewnym stopniu policyjnym, ale dzięki temu władze są w stanie zapewnić bezpieczeństwo na ulicach. Być może w oczach przywódcy jest to najlepsza metoda na utrzymanie porządku w afrykańskim kraju przy jednoczesnym zachowaniu szybkiego tempa rozwoju. Oczywiście ma to też swoje złe strony, ale nie z punktu widzenia turysty.

Celem Pańskiego pobytu w Rwandzie było zdobycie szczytu Karisimbi. Podczas wejścia Pańskiej grupie towarzyszyli żołnierze. Jakie groziło Wam niebezpieczeństwo?

„Ochronę” mieliśmy w cenie biletu. Razem z nami wędrowało na szczyt 10 żołnierzy z karabinami. Ich zadaniem było chronienie nas przed zwierzętami (podczas wędrówki przez bagna bardzo często spotyka się bawoły), ale tak naprawdę byli tam w związku z działalnością bojówek z ugrupowania M23 w Kongo. Raz na jakiś czas zapuszczają się one na rwandyjską stronę.

Aby turyści nie ucierpieli podczas ewentualnych działań zbrojnych, wysyła się razem z nimi żołnierzy. Zawsze dziesięciu – niezależnie od tego, czy turystów jest trzech, dziesięcioro, czy tylko jeden. Podczas trekkingu nie czuliśmy jednak zagrożenia – nie spotkaliśmy rebeliantów, nie słyszeliśmy strzałów. Może mieliśmy szczęście.

Ciekawa scenka rozegrała się tuż po zdobyciu szczytu. Otóż cała grupa żołnierzy rozlokowała się dookoła szczytu w równych odstępach, z karabinami gotowymi do strzału. Czuliśmy się jak bardzo ważne osoby. [śmiech]

W 1994 roku w Rwandzie miała miejsce rzeź ludu Tutsi. Szacuje się, w ciągu kilku miesięcy zamordowano nawet milion osób. Czy – patrząc z perspektywy podróżnika – te wydarzenia rzutują w jakikolwiek sposób na dzisiejszą Rwandę?

Rząd stara się za wszelką cenę, aby wydarzenia z 1994 roku w żaden sposób nie wpływały na branżę turystyczną – a trzeba pamiętać, że turystyka jest jedną z najważniejszych dziedzin rwandyjskiej gospodarki. To się udaje. Jeżeli ktoś nie chce z własnej woli odwiedzać miejsc pamięci o ludobójstwie, może nawet nie zauważyć, że niecałe 20 lat temu miała miejsce taka tragedia.

Zwykli ludzie również nie są chętni, aby przypominać o tym podróżnym. Ludzie są nauczeni, aby specjalnie traktować turystów – być miłym i uczynnym. Dzieci, szczególnie w okolicy Parku Narodowego Wulkanów, podczas specjalnych wieców są uczone, aby machać do turystów. Uczy się je też pozdrowień w języku angielskim.

Z perspektywy turysty wygląda to bardzo ładnie i naturalnie, ale jeżeli pozna się źródło takiego zachowania, nabiera się do niego nieco dystansu. Trzeba jednak podkreślić, że chyba wszystkim Rwandyjczykom zależy, aby opinia międzynarodowa nie kojarzyła ich kraju tylko i wyłącznie z ludobójstwem.

W relacji wspominał Pan, że niektórych faktów o Rwandzie nie pozna się w mediach. Ciekawe informacje zdobywa się z pierwszej ręki – np. od przewodnika. Czego dowiedział się Pan w taki sposób?

Chociażby tego, o czym mówiłem przed chwilą. Z mediów nie dowiemy się też, że w dalszym ciągu w Rwandzie istnieje podział pomiędzy Hutu i Tutsi, a nawet na Tutsi, którzy przeżyli ludobójstwo i tych, którzy „wyzwolili kraj z rąk Hutu”.

Warto też zwrócić uwagę na pewien niuans. Otóż w Rwandzie, mówiąc o roku 1994, zdecydowanie podkreśla się „ludobójstwo na Tutsi”, a trzeba pamiętać, że konflikt pomiędzy tymi zwaśnionymi ludami to nie tylko zbrodnie Hutu przeciwko Tutsi. Zdarzały się tragedie, w których – delikatnie mówiąc – Tutsi również nie byli bez winy, o tym jednak nie mówią przewodnicy.

Mieliśmy szczęście poznać wiele faktów z życia Rwandyjczyków od polskiego misjonarza, który bardzo pomógł nam w trakcie podróży. To były niezwykle ciekawe informacje, pochodzące od człowieka, który żyje w Rwandzie i spotyka się tam z codziennymi problemami.

Po Rwandzie przyszła kolej na Burundi. To bardzo ubogi kraj – ma jeden z najniższych wskaźników PKB per capita na całym świecie. Odwiedził Pan jego stolicę Bużumburę. Jak wygląda życie w tym mieście? Jak traktuje się przyjezdnych?

W Bużumburze widać na każdym kroku, że Burundi to biedny kraj. Zamiast wszechobecnych w sąsiedniej Rwandzie motorków są tu rowery, które służą za „taksówki”. W sklepach jest bardzo mały wybór towarów, na ulicach bardzo dużo osób prosi o pieniądze. Domy są małe, w zdecydowanie gorszym stanie niż w sąsiednich krajach.

Byłem już w dziesięciu afrykańskich krajach, ale Burundi jest naprawdę najbiedniejsze z nich wszystkich. Ludzie są jednak przyjaźni jak w całej Afryce. Wprawdzie na początku bywają nieco zaskoczeni widokiem białych na ulicy, ale po chwili są chętni aby porozmawiać czy pomóc w jakiejś sprawie. Cieszą się, że odwiedziliśmy ich pomimo ostrzeżeń, jakie pojawiają się na stronach Ministerstw Spraw Zagranicznych europejskich krajów.

Pisał Pan, że okolice szczytu Mount Heha to „zupełnie inne Burundi”. Jak przejawia się ta odmienność?

Nie tylko okolice Mount Heha to zupełnie inne Burundi. Po dwóch dniach spędzonych w pobliżu Bużumbury byliśmy przekonani, że cały kraj to tylko bieda, brud, niezbyt ciekawe krajobrazy i żadnych atrakcji poza jeziorem Tanganika. Nic bardziej mylnego. Kiedy wyruszyliśmy w głąb Burundi, okazało się, że to inny świat – przepiękny, zielony i górzysty kraj, lezący chyba w większości powyżej 1000, a może nawet 1500 m n.p.m.


Oprócz wspaniałych krajobrazów zobaczyliśmy trzy prawdziwe perełki Burundi: wodospady Karera, rybacką wioskę Nyanza du Lac oraz największą atrakcję – występ tamburyniarzy, który długo zostanie nam w pamięci. Mógłbym wrócić do Burundi tylko po to, aby jeszcze raz obejrzeć ich przedstawienie. Gdyby nie to, że musieliśmy jechać do Tanzanii, myślę, że znaleźlibyśmy jeszcze niejedną prawdziwą atrakcję.

W leżącym w Tanzanii mieście Arusha miał Pan okazję poznać nocne życie od strony, której nie omawia się w przewodnikach.

Tak, to wszystko dzięki mojemu przyjacielowi Josephowi, z którym znam się od kilku lat i z którym już cztery razy podróżowałem po Tanzanii… ale nie tylko. Uwaga: byliśmy razem w Nepalu na trekkingu do Mount Everest Base Camp!

Joseph to Tanzańczyk, który prowadzi niewielkie biuro podróży organizujące trekkingi na Kilimandżaro i safari po tanzańskich parkach narodowych. Robi to naprawdę dobrze, ciekawie i w nieco zwariowany sposób; ma ogromne poczucie humoru. Niech świadczy o tym fakt, że przywitał nas w Tanzanii, stojąc na baczność w czapce polskiego policjanta. Skąd ją wziął – nie wiem.

Dzięki Josephowi byliśmy na prawdziwej afrykańskiej dyskotece w jednym z malutkich tanzańskich miasteczek, gdzie wzbudziliśmy niemałą sensację. W Arushy nocą chodziliśmy po lokalnych barach z bananowym piwem, przechadzaliśmy się po tanzańskiej „dzielnicy czerwonych latarni”. Tego nie doświadczy się podczas wycieczki z biurem podróży. Jeżeli ktoś chciałby skorzystać z usług biura Josepha, zawsze może do mnie napisać – z przyjemnością przekażę namiary.

Ostatnim szczytem zdobytym w trakcie wyprawy był tanzański Mount Meru. Wspinaczka była o wiele trudniejsza i bardziej niebezpieczna od wejścia na Heha i Karisimbi. Co było największym wyzwaniem?

Wspinaczka na Mount Meru była najdłuższa, najtrudniejsza, ale i najciekawsza. Aby zdobyć szczyt o wschodzie słońca, trzeciego dnia wędrówki wyruszyliśmy z bazy o 1 w nocy. Droga wiodła przez krawędź wulkanu. W świetle czołówek nie było widać nic poza tym, co się znajdowało kilka metrów przed nami. Kilka razy musieliśmy pokonywać całkiem strome zbocza trzymając się skał, a ostatnia godzina to wędrówka przez oblodzone skały. Na koniec jednak czekała na nas wspaniała nagroda – wschód słońca nad Kilimandżaro. Widok był niesamowity.

W porównaniu z Mount Meru dwudniowa wędrówka przez błotniste zbocza Karisimbi i godzinny spacer pod górę na Mount Heha nie były żadnym wysiłkiem.

Odwiedzając kolejne kraje, próbował Pan regionalnych przysmaków. Jak polskie podniebienie reaguje na afrykańskie potrawy?

Regionalne afrykańskie przysmaki są bardzo zróżnicowane; różnie też reagują na nie nasze europejskie żołądki. O ile po zjedzeniu przepysznych świeżych owoców – bananów, ananasów, jackfruitów, czy passion fruitów – raczej nikt nie będzie miał kłopotów, o tyle po spróbowaniu grillowanego kawałka kozy czy krowy, wiszących przez parę godzin na haku w pełnym słońcu, może nie być tak dobrze. Tak samo jak po wypiciu bananowego piwa wyprodukowanego gdzieś na wsi w zdecydowanie niehigienicznych warunkach. Sami nigdy dotąd nie mieliśmy problemów żołądkowych, choć wiele razy próbowaliśmy tych przysmaków.

Osobiście zachwycam się sokiem z trzciny cukrowej (to dziwne, że nikt nie wpadł na pomysł wytwarzania takiego napoju w Europie), owocami jackfruita i wspomnianymi wcześniej grillowanymi kawałkami kozy czy krowy. Mimo wszystko trzeba uważać na to, co się je, a jeśli ktoś ma delikatny żołądek – raczej unikać jedzenia na ulicy.

Czy Europejczykowi łatwo zaaklimatyzować się w Afryce? Mam na myśli nie tylko upały, ale również tamtejszy styl życia.

Nie wszystkim jest łatwo. Na początku wszystko jest przygodą, ale po jakimś czasie staje się nieco męczące. O wszystko trzeba się targować. Nic nie dzieje się punktualnie. Nieoczekiwane sytuacje, brak luksusów, awarie, a czasem i kłopoty są wręcz „gwarantowane”. Ludzie w Afryce mawiają, że Europejczycy mają zegarki, a oni maja czas, i coś w tym chyba jest. Oni zawsze mają czas. Zawsze zdążą, a nawet jak się z czymś spóźnią – nic się nie dzieje.

To jest właśnie Afryka. Trzeba się do tego przyzwyczaić, ale można się do tego przyzwyczaić i można to polubić. Ja sam uwielbiam afrykański styl życia. Staram się, na tyle na ile jest to możliwe, w podobny sposób żyć tu, w Polsce. Niestety, po jakimś czasie wszechobecny pośpiech znowu się pojawia. To dla mnie znak, że trzeba wyjechać i nabrać dystansu. I jadę.

Czy już planuje Pan kolejną wyprawę?

Tak, we wrześniu wybieramy się do Zambii. W przyszłym roku chcę odwiedzić Maroko, RPA, Namibię, Swaziland, Lesotho, Zimbabwe i Mozambik.

W Zambii naszym celem będzie zdobycie najwyższego szczytu tego kraju. Ta wyprawa jest bardzo szczególna; podczas szukania informacji na temat zambijskich gór okazało się, że wiele źródeł błędnie wskazuje najwyższe miejsce w Zambii. Najczęściej wymieniane są trzy góry: Mwanda Peak, Zambia High oraz Mafinga Hill, okazuje się jednak, że najwyższym szczytem Zambii jest nienazwany jeszcze wierzchołek znajdujący się w górach Mafinga. Mierzy on około 2329 m n.p.m. i leży tuż przy granicy z Malawi. Naszym celem będzie więc potwierdzenie tych informacji, czyli zdobycie wszystkich „kandydatów” na najwyższy szczyt oraz dokonanie pomiaru ich wysokości… A może również nadanie nazwy najwyższej górze w Zambii?

Dziękujemy za rozmowę.

* * *


Relacje z podróży Roberta Gondka przeczytacie na jego stronie internetowej – www.stronagerbera.pl.

Projekt „W drodze na najwyższe szczyty Afryki”

Fanpage: www.facebook.com/SzczytyAfryki

Patroni: JVC, Poznaj Świat, All Inclusive, Świat Podróżników, Kenyan-Polish Forum, Droga na skróty, Katika Afrika, Restauracja Afrykańska La MaMa

Autor: Turisticus

Kto nie lubi odpocząć od szarej codzienności przynajmniej w wolny weekend? Nie znam lepszego sposobu niż wyjazd do jakiegoś ciekawego miasta.